Z Arequipy pojechaliśmy do Cabanaconde. Czekając na busa który odjeżdżał o 1.00 w nocy poznaliśmy prze sympatycznego Pana w wieku ok. 60 lat, który zaczął z nami rozmawiać. Okazało się że mieszka w wiosce, przez którą mieliśmy przechodzić, więc po wiedzieliśmy mu że go odwiedziny jak będziemy przechodzić. Mieliśmy się pytać o Luisa. Nasz kompan powiedział nam że jest tylko jeden Luis w wiosce choć mieszka tam sporo osób ok. 30 to jak się zapytamy o niego to nam każdy powie gdzie on mieszka. Bus do Cabanaconde jechał 6 godzin z czego 2 po szutrowej drodze. Kanio robi wrażenie niesamowite. Zaczyna się z wysokości 3300 i schodzi się 1200m w dół. Jak się jest na górze to ta dziura robi niezłe wrażenie a jak się jest już na dole to ma się wrażenie że jest się w olbrzymich górach bo szczyty sięgają so 5500m. Zeszliśmy na dół do wioski i oczywiście odqiedziliśmy Luisa. Był bardzo zadowolony. Na pożegnanie powiedział nam że zakłada sobie Facebooka i mamy szukać Luisa :). Zaznaczyć trzeba że w jego chacie nie było prądu choć telefon miał lepszy niż ja. Potem jeszcze było 200m w górę i kolejna wioska gdzie charataliśmy z dzieciakami w galę. Mecz skończył się remisem i wspólną fotką i ponownie zwszliśmy 200m w dół do oazy gdzie czekały na nas kolacja, bangalow i BASEN. Następnego dnia nie chciało się z tamtąd ruszać. Można byłoby cały dzień tam przesiedzieć. Boska była ta oaza ale niestety trzeba było ruszać 1200m pod górę w pełnym słońcu. Ciężko było ale daliśmy radę. Po wyjściu z kanionu wychodzi się na Avenida de Polonia ponieważ Polacy w 79 pokonali cały kanion i zauważyli że jest najgłębsze. Na koniec okazało się że jest fiesta więc tańczyliśmy z lokalną ludnością i piliśmy piwo z burmistrzem. No i tak nam minęły te dwa dni. Teraz jedziemy do Boliwii. A jak tam u was? Przesunęliście już czas? Ciepło jest? Spełniając życzenie Bogdana powiem że jest tutaj całkiem inaczej niż w Europie. Jak się pytany ile jest kilometrów gdzieś tam to nikt nie wie, tylko podają ile godzin choć to zawsze trzeba pomnożyć razy dwa. Jedzenie na straganach jest bardzo dobre bo są świeże owoce i można codziennie jeść coś nowego co się jeszcze nie jadło ale trzeba się też przyzwyczaić że dla gringo jest cena o wiele większa więc trzeba się targować. W restauracji bez lokalnego przewodnika je się kiepsko no ale trudno się mówi. Jak gdzieś jedziemy to śpimy w busie żeby nie tracić czasu i pieniędzy na noclegi. Jak na razie spotykamy samych życzliwych ludzi. Lokalnych i obcokrajowców. Jadąc busem obejrzeliśmy trzy odcinki Rambo. Jest git choć jest dzicz. Spełniając życzenie Oli, zamieszczał zdjęcia. Niestety mam możliwość zamieścić tylko te robione telefonem ale będzie ich trochę więcej od teraz. Mapa nie pokazuje niestety poprawnie bo pokazuje w linii prostej a z Limy do Arequipy jechaliśmy wybrzeżem. Przez kilkaset kilometrów taki sam księżycowy krajobraz. Po prostu pustynie. Podobno tam w ogóle nie pada deszcz. Cholera. Właśnie wyjeżdży z Arequipy. Jest 22.00 a w busie ktoś chrapie.